„To był zwykły szary dzień zwykłych szarych podwórek …”, no dobra, może za oknem było szaro, bo jakiś przełom piździernika i listopada, podwórko było szare, bo było klasycznym blokowiskiem z wielkiej płyty na warszawskim Bródnie, ale dzień nie zapowiadał się tak zupełnie szaro. Była sobota, a więc dzień rytualnej podróży z ojcem do krainy elektronicznej szczęśliwości. Czym był i gdzie znajdował się ów cud nad cudy? Było to miejsce dużo bardziej magiczne od słynnej żoliborskiej willi, fabryki czekolady, bursztynowej komnaty czy damskiej toalety w klubie (wbrew temu, co śpiewają niektórzy). Tego pięknego deszczowego dnia wybieraliśmy się bowiem na giełdę komputerową na ul. Grzybowskiej w Warszawie. Ah, to były wspaniałe czasy, gdy wydrukowaną ustawą o prawie autorskim podpierało się fotel, w którym złamała się noga, a w Warszawie można było zjeść zajebistą zapiekankę z brudnej budy na kółkach i mimo to przeżyć bez zatrucia salmonellą.

Dla tych, którzy nie doświadczyli cudu odwiedzin „grzyboskiej” krótkie wprowadzenie. Wkraczając na ogrodzony teren, na którym odbywał się handel wchodziliśmy do innego, lepszego świata niczym Alicja do Krainy Czarów, Łucja Pevensie przechodząca pierwszy raz przez szafę, żeby odkryć Narnię, czy Adrian wchodząc do gabinetu. Wymagało to odrobiny wyobraźni, bo wszystko wyglądało jak standardowy bazar z polskich lat 90-tych, ale wyobraźnia była rozbudzana tym, co znajdowało się w pudełkach na dyskietki: przygodówki, od których nieraz kręciło się w głowie, wyścigi, erpegi, „mordobicia”, „Prehistorik”, „SuperFrog” i masę innych. Gdy tak krążyliśmy między straganami przebierając w oferowanych dyskietkach niczym stara baba w pomidorach, czuliśmy się jak Indiana Jones, który przez labirynt, po niewidzialnej drodze, nie zwracając uwagi na umazane błotem kościołowe spodnie i obuwie prze bez opamiętania do swojego „Świętego Graala”.
W każdym razie, owego dnia, brzemiennego w skutki dla mojego małonastoletniego życia, dotarliśmy wreszcie z opiekunem naturalnym i prawnym do jednego ze straganiarzy, który wydawał się mieć najciekawszy zestaw proponowanych gier. Wybraliśmy kilka, ale moje oko przykuła jeszcze jedna, na której widniał lekko rozmazany już napis sporządzony średnio-twardym ołówkiem HB sugerujący rozgrywki w pokera. Wywiązał się klasyczny dialog:
Ja: „Tato – patrz, a tą jeszcze może weźmiemy?”.
Ojciec: „A pokaż mi co tam jest napisane?” (przy. red. większość gier miała tytuły anglojęzyczne, a ojciec nigdy nie miał przyjemności szkolić się w tym języku)
Ojciec do handlarza: „Ale o co chodzi tu w tej grze?”
Handlarz: „No widzi Pan, jest poker napisane, w pokera się gra.”
Ojciec: „Dobra, bierzemy jeszcze tą i wracamy do domu.”
Jak zwykle w drodze powrotnej „gorączka sobotniego poranka”, bo człowiek już nie może się doczekać, kiedy odpali Amigę 500, załaduje dyskietkę i przetestuje, czy handlarz nie wcisnął nam jakiegoś niedziałającego szrota, który był bardziej zajechany niż konie w drodze na Morskie Oko. Wpadamy w drzwi domostwa niczym mongolskie hordy w państwa średniowiecznej Europy. Szybko, szybciej do rozstawionego już komputera, pstryk power na zasilaczu, pierwsza dyskietka włożona i po chwili słychać charakterystyczny dźwięk pracującej stacji dysków. Uff, wczytało się, przynajmniej jedna już działa. Przechodzimy po kolei przez wszystkie zdobycze dzisiejszego dnia, aż dochodzimy do wspomnianej wyżej gry karcianej. „Tatoooo!!!! Chodż zagrać w tego pokera!!”.
W międzyczasie uruchamiamy i pojawia się ekran konfiguracji, później jakieś proste pytanie, na które losowo odpowiadam.
Ojciec powoli zbliża się do pokoju, w którym z bratem katujemy Amigę. Na ekranie telewizora lecą jacyś producenci, srenci, programiści, zajawki – wiadomo, że jako wytrawni gracze nie czytamy tych bzdur i klepiemy w klawiaturę, żeby przejść już do właściwej rozgrywki. Dobra, jeszcze nudny ekran wprowadzenia nazwy gracza i mam nadzieje zaczniemy na serio.
Pojawia się ekran startowy:
Ja już w tej chwili jestem pewien, że wiem co przeczytałem na opisie dyskietki i doskonale wiem jak będzie wyglądał ten poker. Ojciec stoi nad głową i pyta, kiedy zaczniemy grać. „Aaa, wiesz tato, bo ja nie wiem, czy ja dobrze wpisałem, a może to nie jest ten poker, zawołam Cię jak już uruchomię …”- próbuję jakoś wybrnąć z sytuacji. Szczęśliwie, czy nieszczęśliwie coś mi się wybrało, coś mi się wcisnęło i zaczęła się rozgrywka.
Ojciec: „Co mówiłeś, że nie poker, jak karty są, jakieś dolary, czyli się zgadza. Dawaj podbij na początek.” Gramy, gramy, robię co mogę, żeby nie wygrywać kolejnych partii, może ojciec pójdzie i unikniemy zbędnęj dyskusji o przyszłych wypadach na grzyba (lub ich braku). Ale ojciec widzi, że coś słabo obstawiam, słabo wymieniam te karty i zaczyna podpowiadać, że „tu zatrzymaj, teraz podbij, blefuj, te wymieniaj”. No i zupełnie znienacka docieramy do planszy numer 1. Ja już uszy czerwone, atmosfera robi się gorąca.
Ojciec: „o zobacz, następne rozdanie.”
Ja: „Tato, wiesz może już w coś innego byśmy zagrali, może jakąś strzelankę” (kombinuje już jak debil, bo mózg zlasowany rozmazanym obrazkiem baby z telewizora).
Ojciec: „Dobra jeszcze to rozdanie i grajcie sobie w co tam chcecie.”
Szczęście / nieszczęście sprawiło, że rozdanie poszło nadzwyczaj dobrze – wysokie stawki, dobre karty i doszliśmy do kolejnego etapu rozgrywki, przy którym absolutnie skończyły mi się pomysły na to jak zgrabnie wytłumaczyć dlaczego kupiliśmy tę grę 😉
One thought on “GRY TO ZŁO, opowieści z Grzybowskiej”