Na skutek wydarzeń, które miały miejsce na Nanga Parbat (Tomasz Mackiewicz, Elizabeth Revol zdobywający tę górę zimą), w sposób zupełnie dla mnie niezrozumiały stałem się fanatykiem alpinizmu, tudzież himalaizmu. Cały dom zajebany książkami o górach. Wchodząc do mieszkania potykam się o biografię Kukuczki, próbując złapać równowagę chwytam się najbliższej szafki ściągając sobie na głowę cegłę o Wandzie Rutkiewicz, żeby finalnie z gracją wylądować na historii Wojtka Kurtyki.

Odbiło mi do tego stopnia, że „Cień wielkiej góry” Budki Suflera puszczam już w zasadzie bez przerwy. Dzieci wyją, wyje żona, wyje pies sąsiadów (w zasadzie wył, bo podobno wczoraj rano jak usłyszał „A potem nagle krzyk – ooo…” to rozpędził się i zadziałał swoją czaszką z dużą siłą skierowaną prostopadle do drzwi i od tamtej pory zaniemówił).

Normalnie do przedszkola nie mamy daleko (jakieś 500 metrów), ale teraz droga się trochę rozciąga w czasie. Założyłem po drodze bazę wysuniętą i trzy obozy. W każdym jest depozyt jedzenia i gazu do maszynek. Najgorsze, że w mieście jakość śniegu jest wysoce ryzykowna i ostatnio dzieci płakały, bo powiedziały, ze „zupy na tej żółtej wodzie to one nie będą jadły”. W każdym razie, wyruszając każdorazowo w drogę robimy po drodze aklimatyzację (obóz-baza-obóz wiadomo, chociaż szkoda, że bez noclegu).

Gdy mamy gdzieś wyjść to za każdym razem upewniam się, czy mamy okno pogodowe. Założyłem już sobie SPOTa (takie, że śledzi mi pozycję w górach), którego co prawda nikt oprócz mnie nie sprawdza, ale muszę być pewien, że technologia, która może uratować mi życie jest sprawna. Wykupiłem też dodatkowe ubezpieczenie na akcje górskie w Pakistanie.

Dzieci, jak przychodzę odebrać je z przedszkola, zaczynają płakać i mówią, że nie znają tego pana (na szczęście jestem dogadany z nauczycielkami). Każdorazowo muszą wyrecytować szczegóły wszystkich pierwszych zimowych polskich wejść na ośmiotysięczniki, a każda pomyłka nagradzana jest trwającymi 1,5h wykładem zaczynającym się rysem historycznym, krótką biografią każdego ze wspinaczy w ekipie, skończywszy na marce bielizny, jaką mieli na sobie w trakcie zdobywania szczytu.

Przez jakiś czas wszystko zostawało w rodzinie, bo z natury jestem skryty. Ostatnio postanowiłem jednak podzielić się moimi zainteresowaniami z otoczeniem. No i odbyło się to niestety ze stratą dla stosunków międzysąsiedzkich. Ale generalnie to nie moja wina i jak jeszcze raz pozdejmują mi poręczówki, które założyłem do trzeciego piętra to się skończy kurwa mordobiciem. Dodatkowo jakiś mądrala poluzował mi niedawno jeden z haków i o mało nie odpadłem o ściany (znajdę cię cwaniaku, wszystko jest na monitoringu).

Podszedłem też zagadać z takimi „krążownikami” co łażą pod Tesco i szukają chętnych na usługę użyczenia dwóch złotych, bo zabrakło do piwa. Postanowiłem ich wspomóc i mówię do nich tak: „panowie, ja jestem cały czas na wyprawie, a dobra wyprawa musi mieć ekipę HAPsów”. Zanim zdążyłem wytłumaczyć, że chodzi o wysokogórskich tragarzy, jeden zdążył mi się zwierzyć, że on to chapał jak był narkomanem, bo potrzebował na działkę heroiny, ale teraz już tylko tanie piwo i że już więcej tego nie zrobi. Widząc, że nie dojdziemy do porozumienia na razie pozostaję bez profesjonalnej ekipy tragarskiej.

Z niezrozumiałych dla mnie przyczyn podupadła też moja relacja z żoną. Najpierw się darła, żebym  wy … zabierał się z tym całym swoim kombinezonem i śpiworem, albo przebrał się jak normalny człowiek w piżamę. Na moją odpowiedź, że w piżamie powyżej 7000 n.p.m. czeka mnie pewna śmierć spojrzała tylko na mnie z politowaniem. Litości zabrakło po trzecim tygodniu (bo z tego kombinezonu się nie rozbieram, no i nie bardzo miałem głowę, żeby się umyć). Stwierdziła, że śmierdzę jak pielgrzymka do Częstochowy i generalnie w łóżku mogę się nie pokazywać. No to rozbiłem sobie namiot w dużym pokoju. A rano budzi mnie wrzask, jakby ją ktoś wrzątkiem polewał. „O boże, nasz dębowy parkiet”. No kurde wiem, że dębowy – czy ona w ogóle zdaje sobie sprawę, jak ciężko w coś takiego śledzia wbić?

No i na domiar złego zwolniła się jeszcze sprzątaczka. Powiedziała, że takiego syfu to ona dawno nie widziała. Tłumaczę jej, że przecież wysoko w górach nie ma toalet i jest tylko jedna zasada, że za potrzebą wychodzimy na jedną stronę, a śnieg bierzemy z drugiej strony namiotu (kluczem jest, żeby tych stron nie pomylić). Niestety nie przyjęła moich wyjaśnień.

Mówię Wam, ta pasja to jest ciężki kawałek chleba. Boję się nawet pomyśleć, jak to będzie, jak w końcu kiedyś pojadę w góry.

Nie bądź chytry, podziel się linkiemShare on Facebook
Facebook
Tweet about this on Twitter
Twitter
Email this to someone
email

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.